15 stycznia, 2022

Relacja z Sylwestra z GDAKKiem ’21/22

Wstęp

Z powodu specyfiki tego wyjazdu, a przede wszystkim wielowątkowości, autorami poniższej relacji zostało parę osób. Dziękuję Dorocie Piotrowskiej, Monice Górnowicz, Marcinowi Kubiakowi, Julii Godlewskiej i Piotrkowi Bładzikowskiemu, za opisanie osobnych wątków, oczywiście kolejnym dziesięciu osobom powinienem podziękować za dopowiedzenia i 20 następnym za dzienniczkowe wywody, ale ta piątka dała coś od siebie. Mam nadzieję, że chaotyczność tej relacji nie utrudni jej odbioru i będziesz do niej wracał czytelniku przynajmniej raz w miesiącu!

Adam.

Epilog w czasach zarazy

Z racji mego wieku  ta relacja może trącić lekko stęchlizną, momentami mogłem się zawiesić na poruszanej wiatrem gałęzi gdy obok działy się rzeczy wielkie, czasem mogłem czegoś nie dowidzieć lub co gorsza nie dosłyszeć, stąd przekłamania i nadinterpretowanie faktów muszą zostać mi tu z góry wybaczone.

Sylwester z GDAKKiem to od wieków, wróć!, od lat ciesząca się sporym zainteresowaniem potańcówka, trochę jak emeryckie fajfy tyle, że na sterydach. Zajarałem się od pierwszej myśli o tym wypadzie i w dniu zapisów – nie wątpię – pierwszy zacząłem wypełniać formularz, ale że internet to twór piekieł to skończywszy po 22.00 trafiłem na listę rezerwowych. Ile to ja się nadreptałem po tych „zarządach” przypominając swoje zasługi i znajomości z rodzicami decydentów by się w końcu dostać, ale parę niewyjaśnionych wypadków później znalazło się miejsce zarówno dla mnie, jak i mej opiekunki Madzi.

Poniedziałek 27 grudnia roku pańskiego 2021.

Ekipa śmigała z Gdyni a my wsiadaliśmy w Gdańsku, więc z niepokojem czy nie ominie nas NAJLEPSZE, wypatrywaliśmy składu do Piwnicznej-Zdrój. Na peronie od razu nawiązaliśmy relacje z miłym chłopcem który prosił by go zwać „Dizel”, dobre wrażenie zaburzała trochę wystająca z plecaka głownia jakiejś broni, ale my też byliśmy uzbrojeni. Podpiął się też do nas Marcin, jak mi  przypomniano już po powrocie zwany Kursantem, ale ten stracił na 2 godziny moje zaufanie po deklaracji, że do Malborka nie pije. Wagon okazał się być wagonem otwartym, więc wszyscy jechaliśmy razem, choć nigdzie nie znalazłem swojego miejsca i ze strachu nie spałem. W sumie to nic bo inni chyba też nie mieli swoich miejsc dlatego nikt nie spał. Generalnie to współczułem nielicznym podróżnym spoza naszej grupy, bo nikt nie ustalił zasad, że głos zabiera się po kolei i wszyscy gdakkali jeden przez drugiego. Trochę wytchnienia przyniosły, a może raczej wyniosły na korytarz – do przedziału dla rowerów – zawody Flunkyball’a, zwanego dalej Flanki. Sześciu odważnych zmagało się nie tylko z własnym „brakiem cela” ale i bujaniem składu, w tym też miejscu odbyła się w godzinach późnonocnych potańcówka, boję się zapytać ile Klub kosztowało wynajęcie takiego lokalu, ale uczestnicy byli zachwyceni. Nawet konduktorzy mieli ubaw, a dotego Tomasz – jeszcze wtedy dla mnie De – pozwolił sobie rozwiesić hamak.

Z notatek kronikarza:

„Zaświadczam to na tych słowach kamery” -obietnice Marcina, pewnie, że nie zaśnie.

„On nawet czytnika nie zabrał” -Roland podłapał, że nie wziąłem nic do prawdziwego czytania i był tak miły wspominać o tym co jakiś czas.

– <…> „ale powiem ci jedno
-ale jedno!” -zasłyszane jednym uchem.

Cytat z dzienniczka pokładowego o którym wspomnę więcej później:

„Gdzie Kubiak ma legitymację?”

Zauważyłem w kolejnych dniach, że Kubiak to taki mały śpioszek, ciągle spał i ciągle go ktoś szukał, tu na przykład spał gdy potrzebowaliśmy jego legitymacji, na bazie tego wprowadzenia słowa Maćka do Skrzypola:

„Myślałem, że to Kubiak zmartwychwstał, a to tylko ty tak słabo się trzymasz.”

Cytat z któregoś konduktora:

„Ja wam pozwalam już nawet pić ale nie róbcie smrodu w toalecie” Oczywiście te słowa nie mogły być skierowane do nas bo po pierwsze te nieliczne osoby które czasem walną piwko NIE są Januszami maskowania, a po drugie u nas nikt nie pali, przepraszam bardzo!, niestety nie było nam dane tego sprostować bo pan konduktor rzucił to w biegu i już go nie było. Poszedłem nawet sprawdzić co tam się w tej toalecie odjaniepawla, ale już nikogo nie spotkałem. Z czasem nasza czujność osłabła ale nikt nas nie okradł bo co jakiś czas odwiedzali nas SOKiści dbając o nasze zdrowie i samopoczucie.

Cytat z rozmowy SOKista, Skrzypol z puszką, gościnnie Doris:

„-Panie kierowniku, ale tak na żywca? Nie masz jakiejś foliałki?”
Doris zarzuca Tomkowi bluzę na twarz
„-no i oto chodziło.”

Wtorek 28 grudnia roku pańskiego 2021.

Dotarłszy do Piwnicznej –Zdrój po godzinie 8.00 skierowaliśmy się od razu do sklepu po zakupy i doprawdy mógłbym o tym przejściu napisać jedynie parę zdań skupiając się jedynie na sandałach naszego survivalowego Tomasza gdyby nagle nie zatrąbił na nas znajomy Czarkobus. Momentalnie część grupy ruchem entuzjastycznie przyśpieszonym oblepiła pojazd nieprzypadkowo dociążając go do granic możliwości swoimi bagażami. W Netto zrobiliśmy niezbędne zakupy. Ze składek zainteresowanych wspólnymi posiłkami wykupiono – tak podejrzewam – cały zapas makaronu spaghetti, a po zapowiedzi Zarządu, że zakupy odbierze spod sklepu swoim busem Filip, obroty na kasach wzrosły trzykrotnie. Pogoda była piękna, słoneczna a my pozytywnie nastawieni, ale mróz ściskał poślady więc pojawienie się Filipa nie przeszło bez echa, znów wystąpił w grupie syndrom busa, czyli pakujemy do busa co się da. Ktoś nawoływał, że ładujemy tylko plecaki z jedzeniem, ale na pewno te 70-cio litrowe ładowane z diabelskimi uśmieszkami na twarzach nie były legalne. Chcąc nie chcąc, w końcu ruszyliśmy asfaltem do Kosarzysk i już przed 10.00 byliśmy na miejscu. Zarząd zakwaterował nas z podziałem na zaszczepionych i nie zaszczepionych, ale nie zabroniono nam wzajemnych kontaktów, więc integracja przebiegała w najlepsze od pierwszych chwil. Połowa z nas ogarnęła się do południa i ruszyła na zapowiadany na, – od trzech do sześciu godzin spacerek po okolicy. Prowadzący Tomasz „Jot” – na potrzeby rozróżnienia czterech Tomków zwany dalej Jeglin oraz Marcin znany większości jako poskramiacz zmęczenia, a z pociągu jako ten co podpali Absynt czyli Kubiak. Teraz już wiecie skąd ten rozstrzał godzinowy. Prowadzący już na starcie zapowiedzieli, że mamy trzy godziny zapasu ale w sumie to dwie i pół bo już mamy poślizg bez chodzenia. Ruszyliśmy ostro w górę przez śniegi i knieje by prowadzący Janek doprowadził nas do szczeniaczka wielkości dorosłego owczarka, wyczochraliśmy go ale oczywiście niewystarczająco i wróciliśmy na szlak do reszty. W końcu pojawił się jakiś ładny widoczek, ale wypadł akurat przy stadzie kundelków pilnujących obejścia, więc ugłaskawszy je  d o s ł o w n i e  skazaliśmy się na ich obecność już do końca sesji zdjęciowej. Nie uszliśmy za daleko gdy pierwsza a później druga osoba stwierdziły, że nie dadzą dziś już rady 🙂 do kolejnego postoju odpadła kolejna, Organizatorzy ratowali sytuację zarządzając Flanki, co Zygmunt raczył skwitować słowami. Oni (uczestnicy), to lubią bo to jest pijackie. No i też rozgrzali się tylko uczestnicy więc znów się trochę posypaliśmy i ostatecznie główny trzon złożony z siedmiu osób też skrócił spacer schodząc lub zjeżdżając na jabłuszkach do sklepu w Kosarzyskach.

Cytat z dzienniczka pokładowego:

„Po odłączeniu się od grupy znaleźliśmy w śniegu dwa NIEOTWARTE piwa. Najlepszy skrót ever.”

Na bazie nieprzyzwyczajona do jedzenia obiadu wieczorem cierpliwość większości została wystawiona na ciężką próbę. Kto zaglądał do kuchni musiał się liczyć z gniewem kucharzy. Osobiście podejrzewam, że Anita nabawiła się urazu palca nie wariując na jabłuszku, a wsadzając paluchy w drzwi kuchenne, którymi ciągle ktoś trzaskał. Obiad podano dopiero koło 20.00 i to choćby dla mnie była mała tragedia. Małe tortury przeżyłem wpatrując się już w podaną porcję spaghetti, gdy czekaliśmy na schodzących się powoli głodomorów, a tu jedzenie stygnie w temperaturze rodem z zamkowego lochu. Na szczęście już w tym dniu zmieniliśmy zasady, że nie czekamy na wszystkich tylko na „smacznego” kucharzy. Ostatecznie wszelkie smutki przegoniły nielimitowane dokładki i to już cieplejsze od pierwszego półmiska.

Wieczorem Doris poprowadziła kalambury w klimacie średniowiecznym. Tutaj pojawiło się parę haseł które zapewne wejdą do kanonu, w tym najsławniejsze „wyłomotać księżniczkę” Krzysiek prezentujący to hasło wykazał się ponadprzeciętną znajomością warsztatu aktorskiego , lub też obeznaniem z pewnym gatunkiem sztuki filmowej. Jako, że zabawa trwała wyjątkowo długo, mogliśmy się zapoznać z różnymi technikami zgadywania haseł, np.:

Złoty strzał – ciągłe wykrzykiwanie tego samego hasła, w tym przypadku „Magnaci i czarodzieje” -hasło miał przedstawić Darek, Jarek lub Arek bo na pewno jest ich trzech, ale jak się domyślacie, nawet nie zaczął pokazywać.,

Klejenie faktów – zlepianie właściwego hasła z różnych przebłysków geniuszu innych,

Odważny zbir – powtarzanie hasła nieśmiało wypowiedzianego przez kogoś niemedialnego,

Alfabetyczny kałach – wyrzucanie nawet stu słów na minutę, coś musi trafić,

Cichy egzekutor – czeka i kmini, a jak już emocje opadają wali hasłem,

Mięso armatnie, czasem zwane jąkałą – wie ale zanim powie, to już z jego sylab reszta ma hasło,

Odklejony kulopłot – ważne by wyrazić się na zewnątrz, dać upust emocjom.

Natomiast pokazujących na pewno można by zaliczyć do:

Wzdychaczy -często z talentami brzuchomówcy, gdzie nie mówi, ale ciągle coś sygnalizuje głosem,

Matematyków – tu zawsze jest palców w górze więcej lub mniej niż słów do zgadnięcia,

Komików – grających ciałem i mimiką twarzy,

Abstrakcjonistów – ci pokazują różne rzeczy, ale co jest co?

Hasła wieczoru, prócz wspomnianych to miecz w pochwie, twoja księżniczka jest w innej wieży i dziedziniec wewnętrzny. Kalambury zwyciężył Krzysiek, za nim Roland, a reszty nie wymienię by się ogarnęli na przyszłość. W nagrodę otrzymali jakiś trunek i możliwość poślubienia tej wyłomotanej księżniczki. Doris się postarała, bo haseł było multum za co zgarnęła należne jej gratulacje i wieczną chwałę w okolicy. Do północy większość idzie spać. Brak danych o aktywności uczestników, nawet survivalowego Tomka, który rozwiesił hamak pod wiatą obok bazy i stał się obiektem obserwacji dla niedowiarków, że tak można.

Z dzienniczka pokładowego:

„Obserwacja Obiektu T.D. (#A423)
4:57 -obiekt wyszedł z lasu
22:21 -obiekt umył patelnię, ognisko się pali (…) obiekt po powrocie krytyczny błąd miau, miau i kilka godzin spał”

Środa 29 grudnia roku pańskiego 2021.

A więc ledwo przeminął kolejny dzień a już zaatakował nas nowy.

Dzięki prężnym konikom handlującym hasłem do Wi-Fi, mogliśmy się dowiedzieć z zamieszczonego na FB postu, że dziś jedziemy do Jaworek, a zbiórka jest o 7.45 przed stanicą. Nie było łatwo, ale pomijając Magdę Grzenię która w dzień pracowała zdalnie zapewne każdy chociaż spróbował stawić się na zbiórce. Spóźnialscy już od 7.43 byli obrzucani śniegiem za karę, ale nikt się nie wycofał. Eleganckim autokarem ruszyliśmy w kierunku Szczawnicy. Musieliśmy objechać góry więc trochę nam zeszło. Na początku dałem się przekonać naszemu nadwornemu fotografowi – Adamowi, że neandertalczycy chowali zmarłych w pozycji embrionalnej bo wierzyli w życie po śmierci, ale z czasem naszą uwagę przykuł wodzirej – kierowca, od którego dowiedzieliśmy się takich rzeczy jak to, że: Ochotnica to najdłuższa wieś w Polsce (choć Wiki zaprzecza), że okoliczne źródełka powstały z rozsypanych koralików z różańca św. Kingi, że w Starym Sączu jest klasztor zamknięty sióstr, które jednak się już mocno starzeją, o ołtarzu papieskim, który się ostał do dziś, ale kościół postawił dom pielgrzyma i robi na tym biznes. O Romach, którzy nie chcieli zasiedlić gminnego budynku wybudowanego dla nich a jak ich zmuszono to i tak wylewają fekalia na dach. O historii pędzenia Śliwowicy, jej cenie na rynku bez akcyzy (40zł), o partyzantach z Tylmanowej, których hitlerowcy wybili w Wigilię, o Łęckich sadach, o tym dlaczego w Szczawnicy na starych domach są tabliczki z różnymi rysunkami, o okolicznych zaporach i ich wpływie na florę i faunę oraz na zamek w Nidzicy, o domu bez dojazdu (tylko rzeka i kolejka tyrolska) no było tego trochę i skutecznie umilało nam podróż. Po wysiadce ni ch**a nie widziałem obiecanego sklepu, za to kazano nam się ustawić w dwuszeregu, co okazało się nierealne i ostatecznie zakończyło się zbijaniem piątki organizatorowi celem zliczenia – wyszło z tego siedem osób więcej więc łatwo z nami nie było. U stóp Wąwozu Homole towarzystwo się poubierało, ponaciągało raki i delektując się piękną aurą -lekkim mrozem i prószącym śniegiem wysłuchaliśmy przemowy bodajże Jarka jak przebiega nasza dzisiejsza trasa. Oczywiście wszyscy ubrali się za ciepło i dopiero osiągnąwszy nasz najwyższy szczyt trasy czyli Wysoką 1050 m. n.p.m. przypiździło jak byśmy byli w „Kieleckiem”. Na Wysokiej zrobiliśmy sobie sesję zdjęciową, a na zejściu brylowali jabłuszkarze.

Z dzienniczka pokładowego:

„Z każdym zjazdem mojego jabłuszka było coraz mniej…” – Monia

Teraz zaczął się żmudny odcinek trasy do naszej stanicy, towarzystwo zaczęło się rozciągać i w końcu straciliśmy z większością osób kontakt, wiem tyle, że nasz fotograf wykonał ślizg którego dowodem stał się jego fikuśnie wygięty kijek, kto wie, być może przyszła relikwia. „Pogięty kijek ale nie piszczel” -napisał później we wspomnieniach. Emila z kolei meldowała, że zaczepiali ją jakiś napalony ojciec z podrywem na jabłuszko i inny typ pytający o drogę do Szczawnicy, co wydało jej się ewidentną ściemą. Natomiast towarzyszący jej Grzesiek nic z tego nie pamiętał i postawiono pytanie czy w ogóle jej w tamtym czasie towarzyszył? Moje pięć minut na trasie z naszym nadwornym szamanem Kamilem, zaowocowało szczytną ideą założenia dziennika z podróży – takiego zeszytu do którego każdy powinien powpisywać jakieś swoje wspomnienia, złote myśli lub relacje, wpierw dla mnie a docelowo do kroniki. Nakręciliśmy się zdrowo i każdy pogrążył się w swoich myślach bo weszliśmy w mgłę. Po drodze dwa razy – zapewne nie tylko ja – minęliśmy się z idącym z naprzeciwka survivalowym Tomkiem, zawsze półnagi i zawsze idący w przeciwnym kierunku – nie wiedziałem jak to ogarnąć umysłem. Gdy już mieliśmy dosyć tego chodzenia to się okazało, że przeszliśmy sześć kilometrów z osiemnastu, to złamało słabsze umysły, bo minutę wcześniej wmówiono nam, że idziemy skrótem.

Hasło z trasy anonimowego cierpiętnika:

„Nie mam kondycji, nie mam samopoczucia.”

No ale były też lepsze chwile, np. sklep w Kosarzyskach i w ogóle meta! Pani w sklepie była przemiła i sama zaoferowała tańsze napitki od ogólnie dostępnych w lodówkach. Ja z Madzią dotarliśmy do stanicy koło 16.35 i chyba byliśmy gdzieś w środku grupy rozciągniętej prawdopodobnie na 4 godziny! Dzisiejszą obiadokolację przygotowywała grupa inspirowana ostatnią wyprawą Poli i Filipa ale nie znalazł się ,żaden świadek by nam to jakoś opisać. Oczekując peruwiańskich specjałów spędzaliśmy czas na staniu w kolejce do prysznica, drzemaniu, graniu, lub zaleganiu w doborowym towarzystwie i na tym ostatnim spędzałem czas tocząc poważne dysputy gdy wtem dotarli na piętro Karolina z naszym szamanem Kamilem, który to – złoty chłopak – zasponsorował nam dzienniczek z podróży. Wzruszyłem się i ruszyłem głosić dobrą nowinę, a o czym mowa? Widzę że czytasz tą relację wyrywkowo?:) Dzienniczek z podróży to taki pamiętnik w którym powinien się każdego dnia spowiadać ze swoich wrażeń każdy z nas. Temat od tej pory był wałkowany codziennie. Już tego wieczoru zaszczepiałem tą ideę z piętnaście razy z czego z dziewięć prowokowany przez Rolanda, który w sposób iście perwersyjny prowokował mnie co rusz słowami w niewinnym, acz okraszonym zainteresowaniem stylu: „Zeszyt? Jaki zeszyt? Opowiedz nam o tym.”

Obiadu nadal nie było więc nadal rozmawialiśmy, aż padło pytanie: Co z tym atomem?

W promieniu 300km od naszych granic mamy dziesięć elektrowni atomowych i mają je wszyscy nasi sąsiedzi, tylko Białoruś i Rosja trochę dalej od naszych granic. Więc zadawałem pytanie każdemu kto wchodził do naszego pokoju: dlaczego nie mamy atomu, a jak jest pomysł to realizacja za 10 lat (Niemcy już teraz wyłączają kolejne bloki). Żywa dyskusja aż weszła Doris i zbiła nas ze stropu pytając: A kto jest ministrem energetyki? Jak wyszła skonsternowani się dokształciliśmy, że nie ma już takiego ministerstwa, ale jest ministerstwo Klimatu którym włada nomen omen Anna Moskwa, więc sami sobie dopowiedzcie dokąd zmierzamy.

W końcu pojawiła się obiadokolacja i to na bogato! Zupa-krem z brokułów a na drugie danie coś co wyglądało jak devolay, choć było tylko czymś z ziemniaka. Choć było to danie wegańskie to pojawiły się też entuzjastyczne opinie nawet w dzienniczku:

„DZIĘKI ZA LA PAPI :)” -Marcin

A komu nie smakowało ten się pewnie ponapychał chipsów i jest w ogóle gupi. Po kolacji szacowny Zarząd zapewnił nam kolejną epicką rozrywkę, czyli turniej rycerski (poszła potem fama, że o rentę księżniczki). Oczywiście zapisało się więcej facetów, ale kobiety też dawały radę! Osobiście jako stetryciały grzyb gentelman nie miałem żadnych szans ze zwinną amazonką Moniką, nawet odkładając na moment papucie i szlafroczek. Pokonany przez panią Prezes zostałem z szacunkiem okryty przez sędziego Janka i odprowadzony do kroplówki, natomiast reszta walczyła srogo. Ania się gibała i punktowała Marcina, Maciej młócił jak cepem i Darek musiał stawić czoła tej żniwnej nawałnicy, nasz fotograf Adam wykonał piękny piruet podstawiając Grześkowi nerki jak na tacy, Filip wykonał zaskakujący nie tylko przeciwnika półobrót, a w trakcie starcia Zygmunta dowiedzieliśmy się, że chłop, wróć! Rycerz ten uderza z siła 1800 dżuli, takie to precyzyjne wyliczenia poczynił Marcin Kursant, choć już następnego dnia jednostka pracy zmieniła się w jednostkę leserstwa – żuli, tak oto historycy prostują pewne fakty. Zygmunt bił z mocą 1800 żuli. Wiele było chwil chwały i upadku w tym turnieju, ale nie spamiętałem więcej. Zwyciężył Filip przyjmując z rąk supersilnego Zygmunta miód pitny. Po tych zmaganiach wjechały planszówki.

Z dzienniczka pokładowego:

„<to uczucie> Gdy grasz w Tajniaków i mówisz hasło ‘Ognisko’, a Twoja drużyna kojarzy ognisko z grzmotem… [czarna karta] i przegrywacie po pięciu minutach gry”  -Dorotka P.

Było też dużo gadania o niczym i czytanie ksiąg, w końcu dla wybranych sen, choć z tym snem to różnie bywa, bo idziesz spać a tu obowiązki wzywają chyba, że jesteś Prezesem 🙂

Z dzienniczka pokładowego:

„Zygmunt kilka razy prawie stracił życie. Nie zaleca się budzić oczytanych GDAKKów, zwłaszcza prezesowej” – świadkowie.

Moje ostatnie wspomnienie jest z około godziny 2.00 a.m. z pokazu bezpiecznego gaszenia absyntu. Potem się zastanawiałem czy Dj Gwóźdź nie ma wpływu na jakość mojego snu, bo na kolejną wycieczkę nie udało mi się wstać…

Czwartek 30 grudnia roku pańskiego 2021

Ani Madzia nie obudziła mnie, ani ja nie obudziłem Madzi, ani nikt nie obudził nas (być może nie dobudził), ale z powodu działania dziwnych sił nie każdy załapał się na wycieczkę do Rytra skąd przez Radziejową Filip miał poprowadzić kolejny spacer.

Relacja uczestników spaceru na Radziejową:

„W czwartek było śmiesznie, zaczęło się od tego że najpierw Zygmunt szedł z nami do autobusu (na lekko bez niczego na wycieczkę), wzbudziło to nasze zaniepokojenie, wyprzedził wszystkich dotarł do busa, coś powiedział kierowcy i zaczął zawracać, wszyscy zdumieni, koniec końców okazało się że Zygmunt nie jedzie, a miał tylko przekazać busiarzowi gdzie ma nas wysadzić. Było około 15-20 osób na wycieczce. Głównym i jedynym prowadzącym był Filip. Na początku – po pierwszych 200m (od razu po wejściu do lasu) stwierdził, że idziemy błędną trasą, cofnęliśmy się do początku gdzie teoretycznie miała być właściwa trasa, okazało się, że po kolejnych 200m wróciliśmy na naszą początkową trasę. Po około 30min Filip – główny i jedyny organizator wycieczki oddał pałeczkę prowadzenia Darkowi, skarżąc się na łupiący ból kolana i powrócił do schroniska, także zostaliśmy bez przewodnika. Dalej już była droga na Radziejową, a że to pod górkę, to naturalna kolej rzeczy, że podzieliliśmy się na kilka grupek, ja szedłem szybszą pod przewodnictwem Dębskiego, druga była prowadzona przez Sojkę i Tesmera. Na Radziejowej była wiatka wysoka i piździło. I każden jeden Ci powie schodząc z Radziejowej, że pizga. Dosłownie. Następnie ja i Grzesiu mieliśmy jabłuszka i trochę szczęścia bo nam taki porządny skuter śnieżny z płozami rozjechał ładnie trasę, gdzie rozpędzenie jabłuszek sięgało zawrotnych 30km/h. Było tak szybko, że jakbym w kogoś wjechał to by człowieka zmiotło. Następnie Tomek Dębski zdecydował o zmianie trasy, co nam znacznie ułatwiło i przyspieszyło przemarsz. Ania cały czas wycieczki trzymała się na czele peletonu, ba ona to czoło wyprzedzała o dobre 10min i wtem w głowie Ani było takie – „przygotowywałam się do tej wycieczki kondycyjnie prawie rok, jest dobrze, idę na przedzie” i wtem pojawia się Kubiak z browarem, który jak gdyby nigdy nic idzie. Ania po tym zdarzeniu była w ciężkim szoku ;D. Następnie ja z Grzesiem zjeżdżaliśmy na jabłuszkach, a reszta schodziła. DJ Gwoździowi skończyło się paliwo na ostatnich metrach do mety, dosłownie jakieś 1.5km od schroniska i wszyscy go wyprzedzili, ale Tomek Dębski poczekał i wspólnie poszliśmy do sklepu po paliwo (w czasie całego zdarzenia, które zaraz opiszę niestety druga wolniejsza połowa wciąż była daleko za nami). Po drodze do sklepu zagadał do nas lokals Antek (gadką góralską po drugiej stronie ulicy), który pomylił Dębskiego z moją dziewczyną i próbował mi doradzić co „mojej wybrance serca” kupić w osiedlowym sklepie. No to ogólnie podeszliśmy do Antka, poczęstował nas specjałem i zagadaliśmy czy mógłby nas swoją karocą podwieźć do schroniska, bo mieszka 100m od nas, zgodził się, ale pod jednym warunkiem – za flaszkę, którą razem wypijemy, na którą nawet się dołożył xD.”

Z dzienniczka pokładowego:

Relacje z równoległego wypadu na Narty i Do Krynicy-Zdrój:

Tymczasem w stanicy, zebrała się silna ekipa  na wyjazd w kierunku Krynicy-Zdrój. Do tego w pewnym momencie pojawił się Filip, który przecież właśnie w tej chwili prowadzi grupę z Rytra! Od razu gruchnęła plotka, że złamał nogę w trzech miejscach, bo przecież delikatniejsza kontuzja by go nie powstrzymała. Coś z tym kolanem miał, ale jak usłyszał, że jest ekipa na narty to stwierdził, że OK, jedzie. Ostatecznie Czarek zabrał na pokład narciarzy i wyrzucił ich pod Wierchomlą, a Mario z Filipem wieźli grupę do Krynicy-Zdrój. Niestety Czarkobus również doznał kontuzji w postaci zerwania mocowania wahacza koła. Doczłapaliśmy się jeszcze kawałek , ale kontuzja okazała się poważniejsza i życie, musieliśmy porzucić Czarka z Julką i ich Czarkobusem w Żegiestowie. W Krynicy coraz większa odwilż i czasem mżyło, ale było nadal biało. Zaatakowaliśmy wpierw budę z oscypkami na ciepło, a po spacerze głównym deptakiem weszliśmy do pijalni wód „Małopolska” -obiekt z lat ’70 typu hala odlotów, w zabytkowym sanatoryjnym otoczeniu. Panie sprzedają wodę laną z kijów w ścianie i stawiają na odpowiednio podpisanej tacce. Tu Zygmunt utrudnił życie paniom zabierając kubeczki z tac i po zamoczeniu ust pytając która woda jest która. Kubeczki białe więc konsternacja gwarantowana, natomiast z opisów i późniejszego rankingu Doris, choć wszystkie miały magiczne właściwości to nie każda była smaczna. Prawie wszyscy się obkupili na zapas, nawet Kamil, którego wypowiedź jednak została zapamiętana i spisana.

Z dzienniczka pokładowego:

„Kamil: wszystkie te wody to dziadostwo…

Marcin: To nie ma Ci smakować!”

„W Krynicy-Zdrój pije się dziwne wody które można kupić w Auchan.” -Karolina

Mimo to, jedno muszę przyznać, ta woda wzmaga apetyt, bo o wiele intensywniej zaczęliśmy szukać miejsca na zjedzenie obiadu, a za namową Doris musieliśmy znaleźć żeberka. Trochę nam zeszło, ale Zygmunt namierzył stoisko z zabawkami i skompletował strój rycerski, a najgłodniejsi w końcu znaleźli knajpę. Ostatecznie wszystko dobrze się zakończyło. Filipowi zrosło się kolano, Czarek naprawił busa, a my nażarliśmy się jak świnie. Kwaśnica, Placek po Krynicku/zbójnicku/cygańsku, grzaniec, a dla mnie grzane piwo „zrobiły dzień” jak to ujęła Karolina. Jako bonus Dizel zakupił Śliwowicę, a Zarząd trochę wody krynickiej na poprawę trawienia przy najbliższym wspólnym posiłku.

Z dzienniczka pokładowego:

„Na stoku w Wierchomli pomimo pluszowej temperatury i mżawki całkiem niezłe warunki”  -Roland

Więcej o nartach dowiadujemy się z relacji Doroty:

„Czaruś zgodził się podrzucić nas busem na stok narciarski – Wierchomla. Do szusowania po stoku zgłosiło się 4 śmiałków: Dorota i Maciej, Ania i Roland. Druga grupa w tym samym czasie pakowała się do aut – ich celem była Krynica Zdrój. Przypadek chciał że Skrzypiec znalazł miejsce w Czarkobusie, choć na narty się nie wybierał.(T: To Wy nie jedziecie do Krynicy? M: Niee, my jedziemy na narty; T: to ja nie do tego auta wsiadłem!). Droga trwała pół godziny i w tym czasie udało się naszej grupie przekonać Tomka do jazdy na nartach. Wypożyczyliśmy sprzęt i kupiliśmy karnety – czas na wyciąg. Pierwsza gleba na stoku należy do Tomka, druga chyba Maćka, ale potem to Tomek przodował w glebach. Już po pierwszym zjeździe z góry wszystkim się podobało, więc jeździliśmy dalej. Ja dosyć szybko zmarzłam (choć nie było mrozu, ale sporo mżyło) więc po kilku zjazdach znalazłam się już w chatce – grzaniec i żurek to moje wybawienie. Skoro grzaniec szybciej stygnie, to piłam na przemian oba smakołyki(z przewagą grzańca). W końcu wszyscy zjechali do chatki na coś dobrego i dużo. Ani spadły kijki jak jechała na wyciągu krzesełkowym. Ostatni zjazd był poszukiwawczym, ale niestety kijków nie było. Bardzo zadowoleni z aktywnego dnia wróciliśmy z Czarkiem i Julką do schroniska. W czasie jazdy Maciek zasnął – a taki to on imprezowy..…, chyba raczej Ciechocinek wygrał. A! zapomniałabym – Tomek uraczył jednego starszego Pana na wyciągu żartem o Grzybiarzu. Nie powtórzę go, ale Kępa podobno nagrywał jak żart brzmi -> odsyłam do filmiku.” Ja: Ni chuja nie powtórzę takiego żartu!

Roland tak w ogóle jeszcze tego samego dnia udostępnił filmik z tego wydarzenia na stoku wiec takie mamy czasy, że nie powinno się już pisać relacji, ale wtedy nie dowiedzieli byście się np. że Czarek jako mechanik sam naprawił sobie auto tak to kwitując: „Wahacz przymocowałem na 2 pasy i dojechaliśmy.” Czarek potrafi zaimponować, chodziły słuchy, że założono kościół wyznawców Czarka i po tym ich poznasz, że mają taką samą czuprynę. Bez kitu! Niejeden widział jego czuprynę w innym miejscu niż Czarka!

W stanicy grupa obiadowa odpaliła wino i zabrała się za robienie chilli con carne zwane też „Czyli koń karte”, podobno były śpiewy do grzańca, np. z Titanica co tłumaczyłoby późniejszą moc dania, oraz przyśpieszony kurs pływania kanadyjką w garnku z Chili, albowiem wielka łycha = pagaj, ale oczywiście  mimo tych kuchennych ekscesów wszystko spałaszowaliśmy bez marudzenia.

Ze wspomnień gracza:

„Cały sylwester toczył się pod znakiem wielu planszówek jednak największą radochę sprawiała gra na czasie, a mianowicie wirus. Zasady proste jak budowa cepa i każdy wie mama wie, dziadek wie, że z dynią się nie wygra jednak co karta leżała na stole (a raczej podłodze) to wśród grających pojawiał się chaos i przerażenie.”

O 20.00 Monika poprowadziła Rozgdakkanych na których powtórzyliśmy wszystkie bolączki zdiagnozowane na poprzednich Rozgdakkanych, by pamiętać o nich i je powtórzyć na kolejnych. Dobrze wiedzieć jakie mamy słabości, dzięki czemu jesteśmy silniejsi. Oczywiście temperatura spotkania rosła i to dosłownie, a żeby skończyło się to jak to zawsze rozochoceni znaleźliśmy rozwiązania wszelkich naszych problemów. Teraz czas na działanie. Chciałem przepisać postanowienia z poprzednich Rozgdakkanych, ale nigdzie nie znalazłem, zapewne wstydliwie wymazane z kart historii więc musze tu napisać coś od siebie. Odciążymy Zarząd zakładając grupy/sekcje tematyczne które rozwiną skrzydła. Wprowadzimy składki dla klubowiczów bo każdy o tym marzy i tego pragnie, a jak nie to odczuje to przy zapisach np. na Sylwka lub w koszcie imprez. Tu nie jestem pewny, ale chyba puścimy trzeci przelew komuś na zakup siatki do siatkówki by Matoczkin nadal nie powtarzał, że musiał ją kupić za swoje.

Z pamiętnika młodocianego grzyba:

„Spotkanie 3 grzybów w jednym czasie i miejscu może klubowi nie wyjść na dobre. Po powspominaniu starych czasów, jak to kiedyś było dobrze, a obecnie przez lata zaniedbań to już nie to samo postanowili ku niezadowoleniu obecnego członka zarządu zwołać walne zebranie. Niestety skończyło się na niczym  z okazji braku chętnych.”

Mimo wszystko po dobrze wygadanej robocie producenci GDAKKotrunków i ich wybrańcy udali się na kolejna edycję tego wydarzenia do świetlicy.

Tu z racji mojej nieobecności w pełni zdać się musimy na rekonstrukcję odnalezionych zwojów autorstwa DJusa Gwoździusa:

„Wieczór zapowiadał się iście interesujący. Strudzone twarze rycerzy i dam miały zaznać rozkoszy i luksusów płynących z delektowania się ucztą czytania ksiąg spisanych krwią poległych która miała miejsce podczas Wielkiego Turnieju Rycerskiego, zaledwie dzień wcześniej. Niestety, sądząc po ilości ksiąg na stole (4), musiała zajść grubsza malwersacja bo poległy tysiące, a ksiąg spisano tylko cztery można by rzec iż turniej wybił znacznie więcej rycerzy niż zakładano A tu liczba ksiąg była nieporównywalnie niska w porównaniu z poprzednimi laty.

Na pierwszy ogień poszedł waćpan Dieslus ze swoją piękną 3 tomową (3L krwi poszły) lekturą pisaną na szybko, bo w dniu czytania. Okazała się nad wyraz wybitna, jeśliby porównać czas tworzenia do jakości słów w nim zawartych. Wszyscy dzielni pisarze delektowali się tymi że tomami po późne godziny wieczorne. Kolejna na placu boju była waćpanna księżniczka Dorotissa ze swoją jakże piękną i cudowną poezją pisaną chyba w 30-gloskach (nawiązanie do mocy alkoholu) na każdą linijkę. Jej cudowny głos w trakcie czytania iż każdy mógł poczuć ciężki wkład i wysiłek jaki został włożony w tę książkę. Zjednała ona serca wszystkich pisarzy. Następnie swoją lekturą postanowił zaskoczyć DJus Gwoździus, który jak na swoje standardy przygotował się do tegoż czytania wyjątkowo zacnie, jego książka została spisana dużo wcześniej, niż poprzednie, które nie cieszyły się zbytnią popularnością. Taranówka uradowała w szczególności osobistości gustujące w zapachach, gdyż została spisana atramentem zrobionym w całości z owoców drzewa mandarynkowego i choć litery zaraz po otwarciu księgi sprawiały radość wszystkim i otwierały ich serca ku duchowi Świąt Bożego Narodzenia, nie udało się tejże księdze zyskać miana najwybitniejszej, plotki głoszą iż słowa w niej zawarte choć tak pysznie się rozprzestrzeniające, gorzkie były… Na sam koniec Tomkus Skrzypcus przygotował krótki, acz pamiętliwy tomik romansów poświęcony pewnej siostrze zakonnej, czym oburzył tłumy, gdyż głównym bohaterem tego barbarzyństwa był on sam we własnej osobie, nie przysporzył sobie zbyt wielu fanów. Ukonentowani literacko poeci przeszli do zapisywania not za okładkę księgi, za wrażenia subiektywne oraz za smak, który pozostawał przy nich zaraz po usłyszeniu ostatniego słowa lektury. Najlepsza okazała się Dorota, DJus Gwoździus drugi, zaś trzeci Dieslus*. Brawa wyklaskane, nawet nagrody przyznane….. Lecz zaraz, tam gdzieś na korytarzach słychać gromkie śmiechy… Gdzieś w zakamarkach zamku o to we własnej osobie, prawdziwy mistrz zakonu Matoczkina, on, Matoczkinus I, po kryjomu, pośród wąskiego grona fanów czytał im swoją księgę, a moc tych słów oraz ich wyrazistość przebijała znacząco wszelkie księgi tegorocznej batalii… Oczywiście po wielu prośbach Mistrz dał się przekonać do skosztowania jego własnej receptury na zwycięskie dzieło.”
*tak naprawdę to III miejsce zajął Tomek Skrzypiec. Ku chwale prawdy historycznej! [-przyp. Monia]

Jak się domyślacie, historycy nie są pewni znaczenia wszystkich słów, sporo tu mistyki i niedomówień, stąd decyzja o zamieszczeniu drugiej relacji dzięki uprzejmości Doroty Piotrowskiej:

„Po pysznym obiedzie tego dnia (chili [czyli] chili con carne), szykowaliśmy się do Gdakkotrunku. Do boju stanęły 4 wybitne i szlachetne napitki: Solnik jasny, Królewska Pigwa Pokoleniowa, Taranówka i Cytrynówka siostry Anastazji. Szkoda że tak mało, ale tradycja zachowana a to najważniejsze. Choć każda z nalewek miało swój urok, zwycięzca był tylko jeden. Wygrała Królewska Pigwa Pokoleniowa, którą reprezentowali Dorota i Maciek. Pigwa z historią: albowiem owoc pigwy z którego zrobiony został trunek to mieszanka dwóch pigw – zebranej na ziemiach lubelskich (skąd pochodzi Mama i Babcia Doroty), oraz z ziem gdyńskich (obecny rodzinny dom Doroty). W rodzinie siła i moc (moc wcale nie ukryta tylko dobrze wyważona). Do historii tej należy dodać sposób w jaki pije się samorobne nalewki Taty u niego w domu:

– Tata: ale to wcale nie jest mocne! [wypija kieliszek na raz]

– Tata: [od razu po wypiciu] Aaaaaaaaah…….

Po zasmakowaniu najznamienitszych trunków w Kosarzyskach, rozpoczęła się impreza taneczna, przygotowująca wszystkich do jutrzejszej zabawy sylwestrowej. Cóż to była za biba! Nasze giętkie ciała w pląsach nie mogły ustać. ‘ Halooo Kosarzyska, słyszycie mnie???? No to JEDZIEMY!!!!!!! ‘ [dens, dens, dens]”

Jak już Dorotka wspomniała był to wieczór próbnej imprezy Sylwestrowej pod batutą Dj Gwoździa, ale w pierwszym stadium musiała się borykać z pleniącą się wszędzie zarazą planszówkową, co doprowadziło do ciekawego połączenia  – dyskotekowej gry w Splendor.

Z dzienniczka pokładowego:

„-Ej, wiecie dlaczego wszystkie gry z szafy są przełożone tutaj?
-To taki eksperyment.
-Acha…”

Tu też pojawiła się pewna legenda o tajemniczym Szczupakabrze. Próbowałem zgłębić temat:

Cześć Kubiak, Wiesz może skąd się wzięło słowo Szczupakabra? 🙂

Marcin: Hej, znam tylko pochodzenie słowa szczupak, aczkolwiek nie jestem pewien kto pierwszy to krzyknął Jestem pewien że powinieneś pytać Doroty albo Karoliny. Ale raczej Doroty…

Dorota: W sumie to nie wiem jak to wyszło. Tańczyliśmy po gdakkotrunku. Potem do prawie każdej piosenki wciskaliśmy słowo Szczupak a  potem ktoś powiedział Szczupakabra. Może Kubiak albo Anita będą wiedzieć skąd się wzięło. Albo wzięło się z niczego xD

Anita: Hej, wiesz co, jakoś to wyszło, że dzień przed sylwestrem jak były tańce to do refrenu chyba 10 piosenek pasowało słowo szczupak np. szczupak in my living room, a kolejnego dnia odnaleźliśmy dziwne ślady na drodze i to wtedy nie były czupakabry tylko szczupakabry, tyle kojarzę xdd…

W drodze na spanie minął mnie jakiś Messerschmitt, a w nim nasz nadworny fotograf.

Dopisek Moniki:
,,Jest taka nowa tradycja (od dwóch lat, tzn. teraz to już trzeci raz, więc to już tradycja), że podczas imprezy wieczora poprzedzającego sylwestra, ekipa zapaleńców kradnie jednego szampana z tych klubowych i pije go wspólnie o 3 rano, składając sobie życzenia. Tak miało to miejsce i w tym roku.
Matoczkin: Moniaaa, a wiesz że będziemy chcieli ukraść szampana?
Ja: Tak wiem, spoko. Możecie sobie wziąć.
Matoczkin: No i zepsułaś całą zabawę. :/
Ja: Nie możesz Matoczkin! Nie pozwalam Ci!
*Śmiechy chichy i gadamy kilka kolejnych minut. Zbliża się godzina 3*
Ja: Ale Ty wiesz Matoczkin że sam musisz sobie pójść po tego szampana, ja Ci go nie przyniosę.”

Piątek 31 grudnia  roku pańskiego 2021 roku

„Z ciekawych rzeczy w piątek to była wieża, z której nic nie było widać, schronisko na Magórach i Marcin który chciał iść na Słowację.” Tak napisała mi Martyna więc mógłbym już przejść do soboty, ale też coś zapamiętałem więc po kolei. Faktycznie rano grupa piesza pod kierunkiem Czarka gdzieś wybyła i już wiemy, że w kierunku na Eliaszówkę. Więcej informacji nie udało mi się zdobyć. Część zapragnęła się udać w jaskinie i tu dwa słowa Julki -ukochanej damy tego zgreda Matoczkina:

„W sylwestra postanowiłam być szoferem ekipy jaskiniowej, a żeby było weselej wkręcaliśmy Anię, Anitę i Jarka że idę z nimi do jaskini, a pod sam koniec kiedy skręciłam w inną drogę żeby pójść na spacer Matoczkin wkręcał ich dalej, że wróciłam się do auta po kask. Jarek twierdzi że nie dał się wkręcić, ale ja mu nie wierzę 😛  W każdym razie wszyscy powinni już wiedzieć bo powtarzam to regularnie, że ja bardzo wpieram pasje Matoczkina i chęć taplania się w g*** nietoperzy, ale z daleka i tak długo jak przed powrotem do domu będzie brał prysznic.  Nie należy się spodziewać mojego wejścia do jaskini xD.” Piotr chyba i tym razem skorzystał z prysznica, bo nie było od niego czuć wieczorem guano nietoperzy, ale za to sam tak jakoś przypominał nietoperza, a wręcz Drakulę.”

Mgliste wspomnienie tej wyprawy mr. Matoczkina:

W dzień Sylwestra postanowiliśmy z Jarkiem zobaczyć góry beskidzkie od spodu dlatego wybraliśmy się do jaskini. Jarek dla towarzystwa (chociaż bardziej pewnie chciał zaimponować) zabrał z nami Anię i Anitę. Jednak jak przyszło wchodzenie do dziury to standardowo wysłał mnie przodem. Po kilku metrach okazało się że jaskinia piękna lecz ciasna wręcz idealna dla osób, które pierwszy raz mają do czynienia z czymś podobnym. Po kilku krętych, ciasnych zejściach byłem w niewielkiej salce i ochoczo zaprosiłem moich towarzyszy. Jak się okazało salkę mogłem podziwiać przez kolejne 40 min, gdyż nie każdy ma za sobą godziny jogi i jego ciało nie zgina się o 90 stopni w każdą stronę. tak oto jedyna droga wyjścia została mi odcięta przez współtowarzyszy, a ja przez ten czas poznałem nowych przyjaciół latającego Gacka i Wacka, oraz ośmionożnego Zbyszka, Leszka i Grześka.

Dużo więcej nie zobaczyliśmy tego dnia gdyż szybko wracaliśmy wspomóc naszą ekipę gotującą. Na miejscu okazało się że jedyną pomoc, którą mogłem zaoferować to ta płynna dla lepszego samopoczucia grupy, że sami musieli gotować makaron na zupkę chińską, która była podawana tego dnia na obiad.

(A na zakończenie tego wywodu przez grzeczność dorzucę – dop. Redakcji)

Przez całego sylwestra (cały wyjazd – dop. Redakcji) chodził za wszystkimi jeden gość i wygadywał na zmianę raz o jakimś zeszycie, a raz o tym że nie ma z kim chodzić po górach bo wszyscy siedzą w ośrodku. Zeszyt tajemnicza historia każdy słyszał ale nikt nie wiedział co z nim jest nie tak. Po próbie zadawania pytań osobnik zaczynał się irytować, że niby on mówił tłumaczył ale nikt go nie rozumiał. Jeśli chodzi o tą drugą sprawę to jakie było moje zdziwienie kiedy 3 dnia schodzę do kuchni zrobić śniadanie przed ciężkim dniem nic nie robienia, a on … on tam siedzi i gada mimo tego, że grupa wędrowców wyszła jakieś 3h temu ze schroniska. Podejrzewam, że planem było wyrzucenie wszystkich ze schroniska, a samemu udać się do śpiulkolotu wygrzewać stare kości.

Wracając do stanicy, sporo, osób odpoczywało, wielu czekało na prysznic, à propos pryszniców.

Z dzienniczka pokładowego:

„Imprezka w kolejce do prysznica była tak wystrzałowa, że nawet piwo stwierdziło, że ucieknie z puszki

‘Uważaj te piwa spierdalają!
O chuj…’
*wlewa ustami i wylewa nosem*” – Jeglin

Ja byłem akurat w grupie obiadowej tego dnia więc, robiliśmy leczo. Głównym kucharzem był Gbur, głównopolewającą do krojenia była Emila, nie wiem dlaczego, biedna chyba dlatego, że robiła sobie grzańca z Grześkiem w złym czasie, a później Matoczkin, który się spóźnił z Julką tak, że nie pytajcie 😛 Madzia dowcipniś wymyśliła, że pierwszym osobom wydamy zupki chińskie i tak też się stało. Ja forsowałem by podawać leczo z makaronem spaghetti z pierwszego obiadu bo zostało go sporo, ale pani opiekunka stanicy litościwie zaoferowała przekazanie tego daru zwierzętom sołtysa. Spóźnialscy ugłaskali nas własnej produkcji wiśniówką, a że było to przed końcem doprawiania to potem Madzia z Julką jak się za to zabrały to ho, ho. To nie mogło się nie udać.

Po obiedzie Pola z Filipem po całodniowych przygotowaniach zaprosili nas na pokaz ze swojej wyprawy do Peru. To była dwu godzinna uczta dla podróżnika i zachęcam by ich o to wypytywać bo były góry, muszki, narty, deszcz, aktorstwo i przede wszystkim piękne zdjęcia. Po pokazie zajęliśmy się przygotowaniami do Sylwestra. Pojawiły się piękne kreacje i zaskakujące metamorfozy. Przeprowadziliśmy prezentację uczestników balu gdzie jedni stawiali na wygląd jak smoczyca Magda, inni na dobrą historię jak szejk Karim al Talim ze swoją Amirą bin Ogór, którzy rozdawali nawet kanapeczki z ogórkiem, w końcu po czarodziejów słowa jak mag rap brother. Zrobiliśmy też zdjęcie grupowe, po którym sobie za wiele nie obiecuję bo jakiś przygłuchy grzyb wszystko zasłaniał a potem ludzie nie potrafili przykucnąć, a potem fotograf miał zastrzeżenia, ale jakoś to poszło i będzie to najlepsze foto wyjazdu bo musi. Salę i korytarz ozdobiły wcześniej dziewczyny pod wizjonerskim okiem Magdy Grzeni obecnie smoczycy, która miała nawet przenośny płomień z bibuły, mieliśmy różnej maści rycerzy, żywe i martwe księżniczki, tron królewski,  czarnego rycerza bez ręki z Monty Pythona

„- …To tylko draśnięcie
– Draśnięcie! Straciłeś rękę!
– Nieprawda!
– A co to jest?
– Bywało gorzej
– Kłamczuch
– Stawaj pedziu!….”

Widziałem fakira, pajęczycę, lorda ze służbą, dwóch hrabiów Drakula…

Z dzienniczka pokładowego:

„Drakula!!!
-jaki kurwa Drakula?? Ty marny człowieku!!”

OK, dwa wampiry. 🙂 od razu jak ten drugi się dowiedział, że pierwszy występuje w pogardzanym przez niego dzienniczku przyleciał do mnie ze swoją historyjką:

„W dniu sylwestra zostało zarzucone hrabiemu Drakuli, że jest marną imitacją wampira (chyba przez tego pierwszego – dop. Redakcji). Chciałbym te plotki zdementować wszak to hrabia chodził po ludziach wmawiając im kto jest przedstawicielem prawdziwym naszej rasy. Słuchając jego wypowiedzi można  przypomnieć sobie komedie Dracula Wampiry bez zębów bo wydaje mi się że ta nędzna podróbka właśnie w tym filmie zagrała główną rolę. „

Jeszcze się nie roztańczyliśmy, a już nastała północ. Udaliśmy się do świętego ognia pod wiatą gdzie swoje rządy roztaczał survivalowy Tomek. Był szampan, życzenia i fajerwerki serwowane z pobliskiego hotelu, ale przede wszystkim było świetne towarzystwo! Po życzeniach, już w środku zjedliśmy tort i zaczęła się impreza do rana w świetlicy. W sumie nie ważne gdzie był parkiet, bo muzykę było słychać w każdym pokoju i w każdym łóżku.

W międzyczasie Monia ogłosiła wyniki konkursu na najciekawsze przebranie które wygrała Smoczyca Magda, pokonując Polę z Filipem i Doris. Co do Doroty, dałbym jej wyróżnienie za najbardziej kreatywną kreację ponieważ była to Królewna „Ścieżka” miała suknię z map, a z biustu hojnie obdarzała otoczenie rozpylając od czasu do czasu biały proszek. W podziękowaniu za organizację tej świetnej imprezy rozochocony tłum podrzucił pod sufit zarówno Zygmunta jak i Monikę. Potem bawiliśmy się dalej. Legenda głosi, że późną nocą w zamkowych podziemiach, na dawnym indiańskim cmentarzu, zebrali się najtwardsi rycerze i przedstawiciele znakomitych rodów a nawet szamańskich plemion z Peru by opanować tajemne moce Śliwowicy ujarzmionej czasowo prze Dizla. Starcie było brutalne, a wynik nieprzesądzony z góry. Jednakże Czarny rycerz o mało nie stracił głowy, magowi wyczerpały się zaklęcia i łacina choć prosił Boga by dał mu tyle mocy ile było w tej nalewce, rycerzom poopadały witki, a Drakula do rana nie mógł wyfrunąć z lochów, nie wspominając o chodzeniu, ale zaznaczam, to tylko legendy.

Relacja pani Prezes z późniejszej części imprezy:

„Panie i Panowie! Mamy to! Rekord imprezy pobity!

W noc sylwestrową imprezowaliśmy do 10.40 rano. Gdy jeszcze się bawiliśmy, kilka osób wstało by się ogarnąć i szybciej wyjechać. Gdy ktoś przechodził przez korytarz chociażby tylko w celu udania się do łazienki był ‘aresztowany’. Mario blokował im drogę przy pomocy miecza i prowadził do świetlicy, gdzie była impreza. Pochwycona osoba lądowała w hula hop i musiała odtańczyć przynajmniej jedną piosenkę. Schwytaliśmy m.in. naszego wyśmienitego kronikarza Adama Kępę; a także m.in. Darka, Jarka i Anię. Michał sam po dobroci przyszedł tańczyć. Z innych rzeczy które działy się na imprezie: był konkurs na hula hop a także nauka nowych trików – np. rzucanie hula ho tak, by do nas wróciło, Ps-są nagrania! To się kamerowało!

Pytacie skąd mieliśmy tyle energii?

Nie wiemy.

Podejrzewamy, że to odpowiednia mieszanka uzupełniania kalorii, żywa muzyka i przede wszystkim doborowe towarzystwo.

Ps. Konkurs strojów rozpoczęliśmy o 22.30 więc impreza trwała ~12h!

Rekord został pobity w składzie: Roland, Anita, Karolina, Diesel, Mario i Pani Prezes czyli ja Monika :P”, ja bym jeszcze dodał, że był taniec z pompką Macieja i sprawdzenie legendy, że nie da się zjeść dwunastu paluszków w minutę. Pierwszy zawodnik Mario, już zapchany w 10 sekundzie:

„-Kuwa, nie, bez sensu, przegram to
-No dobra, do minuty dojedziemy żeby było komisyjnie, że chuja się nie da i… „

Drugi zawodnik Janek z Zaporoża wcisnął wszystko do ust i wyglądało to obiecująco:

„-Ma szansę niestety
-ma jebaniutki szansę…”

ale ostatecznie się zakleił i nic z tego nie wyszło. Monika, też nie wspomniała o słowie roku PWN czyli Śpiulkolocie, które wnet znalazło zastosowanie w szerszym  zakresie np. Ci co wstawali rano to byli „Dziadersi ze śpiulkolotu” Muzyka ucichła po 10.40 faktycznie i to było takie dziwne, kolejna zmiana zaczęła niemrawo dzień, wkrótce zaczęło się sprzątanie, ale wszystko na spokojnie, nawet odkurzacz ciągnął jakby tylko udawał pracę. W Tajniakach Dorotka kogoś uciszyła słowami: „Bądź ciszej bo ja siebie nie myślę”, takich fikołków logicznych mieliśmy więcej,  w końcu wstał Roland który już na starcie dnia miał nabite 18.000 kroków, Matoczkin jak na wampira przystało zmartwychwstał dopiero po zmroku, ale do 19.00 Stanica była wysprzątana i mogliśmy ruszyć na PKP. Część rzeczy zwiózł nam Mario, a nawet pomógł zaopatrzyć się na podróż. Do pociągu mieliśmy sporo czasu więc jeszcze był czas na wygłupy typu chodzenie po krze na Popradzie. Tomek w sandałach radził sobie całkiem sprawnie i być może to natchnęło Karolinę i Kamila do nieśmiałego zanurzenia stóp pod krą i zmiany obuwia na klapki. Na domiar złego nie było nam dane wsiąść do pociągu tylko podjechał autobus z powodu samobójstwa, jednego z wielu klasycznie występujących w okresie noworocznym, tym razem przed Nowym Sączem. Przez chwilę ekipa rozważała podczas postoju w Krakowie wypad do Mc Donald’s ale mieliśmy opóźnienie i nawet nie wypuściliśmy Marcina naszego wiecznego kursanta do toalety dworcowej. Podróż przebiegła w spokoju, konduktor miał tylko spięcie z jakimś podróżnym, który wmawiał mu, że jego bilet ma ktoś w innym przedziale. Nas w sumie też się czepiał ale o hiszpańską legitymację Kubiaka, a że mieliśmy na wszelki wypadek o pięć biletów za dużo to jakoś się rozeszło po kościach. Od Krakowa towarzyszyły nam SKPT-y więc lokalnie wystąpił proces integracji. Dzienniczek pokładowy w końcu cieszył się większym zainteresowaniem. Tak długo im prałem mózgi z tym zeszytem, że w końcu sami o niego pytali, tylko Roland w kółko: „Jaki zeszyt? Opowiedz nam o nim.” Nawet jedna z  najzagorzalszych bumelantek w tym temacie -Asia, zniknęła z nim na jakiś czas i oto co powstało:

„Gdakka, mówiąc między nami
Ciężko opisać słowami
Wciąż się dzieje bardzo wiele
Kiedy Zygmunt jest na czele.
Już w pociągu jest zabawa
Flanki? Tańce? Prosta sprawa!
Na Sylwestra jest wesoło
Wciąż ‘tyrytyry’ słychać w koło
Przybysz z Peru, wąż, belgijka
I już nie potrzeba drinka.
Budzę się w środku nocy
Mgła lekko przesłania oczy
Ale hula hop się kręci
I do życia ciągle nęci.
Stroje bardzo oryginalne
I historie niebanalne
Sprawiły, że fantastycznie
Świętowało się lirycznie!
Księżniczka wyłomotana
Może być uratowana…
Gdy po długiej bardzo nocy
Obiad z MIĘSEM ujrzą oczy.
Widoki nas zaskakiwały
Zwłaszcza na platformach co 2m miały
Skąpana jak w deszczu świętuje
I płynnej ambrozji spróbuje
Aż wreszcie odzyska sens życia
Gdy kubek wyjmie z ukrycia
Ostatniego dnia dwie imprezy się spotkały
Gdakki z SKPT wspólna podróż miały
Choć wszystko co dobre kiedyś się kończy
Wspólny hymn na zawsze serca łączy 🙂

Z pozdrowieniami dla wszystkich księżniczek, rycerzy i innych – Asia”

Sami rozumiecie jakie mieliśmy nieziemskie stroje, że byli wśród nas przez chwilę INNI co nie?

Ostatecznie nawet szkolne penisy z ostatniej strony zostały przerobione na bardziej szanowne rysunki. Oczywiście pojawiły się też niepoważne wpisy, nawet o najstarszych np.

„Kępa kochamy Cię!
(w sensie filozoficznym)”

Ale przewróciłem tą stronę ruchem jednostajnie obojętnym – nie dam się sprowokować 😉

Kończąc, wszyscy przeżyli i wszyscy dotarli cało do domu, możesz czytelniku odetchnąć.

Praktyczne zakończenie:

Przepis na przyczajoną napojkę, ukryty zgon bywalców sanatoriów:

-1/3 wódki
-2/3 wody leczniczej np. Zuber

Pić w doborowym towarzystwie.

Przepis na Spaghetti na 40 osób po którym zwierzęta sołtysa będą wam wdzięczne:

-makaron 8-9 op. 500g
-mięso mielone z łopatki 5,5kg
-7x passata pomidorowa
-2x kartonik przecieru
-5x pomidorki w puszce
-2kg cebuli
-1 główka czosnku
-1 kg marchwi
Sól, pieprz, oregano, bazylia, 2 kawałki (chyba po 200g) sera Gran Padano.

Autor relacji: Adam Kępa

A na koniec kilka zdjęć z owego zeszytu 🙂